piątek, 19 września 2014

lek na lęk

no co? nic się nie zmienia. nie ma że hej i same wzloty, jest super i cudnie. bo gdyby tak było, byłoby za słodko. świat się wali pięć razy dziennie. doświadczenie własnej słabości, smutku i bezradności wobec sytuacji i relacji, przygniata z częstotliwością przynajmniej taką, jakbym była dorastającą nastolatką. to trochę frustrujące, biorąc pod uwagę fakt, że zaraz mam być już fest matką polką, z przysłowiową parką. i jeszcze może byłoby to jakoś znośne, gdyby nie to, że nie są to typowe wahania nastrojów, związane ze zmianami w organizmie. przynajmniej już dawno przestały tak wyglądać. teraz już weszłam w fazę okropnego, permanentnego przestrachu. lęk o to co przyniesie dzień rozwiązania. lęk, który potwornie wiąże. ręce i umysł. odbiera zdolność do działania i racjonalnego myślenia. jest tylko wszechobecne a co jeśli...? naprzemienne z nie, nie dam rady, nie poradzę sobie. i te wszystkie super złote rady i pocieszenia. nic nie dają, jeszcze bardziej denerwują. wbijając się jak szpila w mózg. przypominają się w najmniej porządanym momencie. i odbierają resztki spokoju w końcówce dnia. albo wręcz w środku nocy. zamiast dać odpocząć, zasnąć to budzą i straszą, porównują z innymi. i nie dają się cieszyć cudzymi radościami. nowe dzieci, nowe drogi. nie cieszą. tak. jesienny sezon niecieszenia.

aniele boży
czas już położyć
głowę do spania
i nie narzekania 

lecz strachów dużo
co spokój burzą
proszę aniele
jest ich za wiele

oddam połowę
by skłonić głowę
choć chwilę odpocząć
i dzień móc rozpocząć