nie umiem kochać. została przekroczona bariera mojej tolerancji. w ostatnim tygodniu kilkakrotnie, przez zupełnie różne osoby. nie wszystkie nawet wiedzą o tym. bo po co mają wiedzieć, nawet ich nie znam.
ale przekraczają ją też te osoby, które są najbliżej mnie.
niektóre nie mają nawet metra wzrostu. bariera mojej tolerancji w tym przypadku mierzona jest w decybelach. jęczenie, którego znieść absolutnie nie mogę. powoduje ból głowy, skurcze brzucha. przychodzą mi pomysły typu - przyśpieszyć poród po to tylko, żeby uciec z domu do domu narodzin czy szpitala. wszystko jedno, byle dalej. mimo, że bez tego stwora niespełna 90 centymetrowego żyć już nie potrafię. ale zmęczenie drugim, pewnie niespełna 60 centymetrowym daje się we znaki. ledwo chodzę, bo jakoś tak jestem zbudowana, że ucisk powoduje taki ból, że już kilka razy byłam z fałszywym alarmem na izbie przyjęć.
inne bariery mierzy się moim poczuciem odrębności. osoba, która wystawia je na próbę, z reguły ma świetne intencje - żebym nie miała tak jak ona. żebym nie czuła tego co ona czuje, kiedy patrzy na to samo. żebym nie doświadczyła tego, czego ona musiała doświadczać. jak się sprzątnie to będzie lepiej. jak się zdejmie dekorację świąteczną to od razu wszystkie problemy znikną. jak się pozmywa to konflikty się rozwiążą. jak się zwróci dziecku uwagę tak, że się zamknie w sobie na kilka godzin to się nauczy i będzie spokój. jak się wyprzedzi czyjeś oczekiwania to się będzie pogłaskanym i wszystko inne zamiecie się pod dywan. ważna jest warstwa zewnętrzna. tyle tylko że to nie są moje potrzeby, tak mi się przynajmniej dziś zdaje. nie potrzebuję, żeby te wszystkie rzeczy, które mi się narzuca byłyby mi do szczęścia niezbędne. ja mam inne oczekiwania, mam inne metody, mam inne potrzeby. przede wszystkim potrzebuję sama decydować kiedy, jak i dlaczego coś robię. potrzebuję czuć, że biorę odpowiedzialność za swoje życie, w przeciwnym razie natychmiast zamieniam się w 10 letnią posłuszną podporządkowaną dziewczynkę, trochę ubezwłasnowolnioną, wesołą ale przestraszoną przy każdej decyzji jaką miała podjąć - decyzji dotyczącej pracy domowej, ubrania do szkoły, wyjścia do koleżanki czy czegokolwiek innego. przypomniałam sobie, że wolałam wcale nie zrobić pracy domowej niż zrobić ją źle. dlaczego? myślę że może to mieć swoje źródło w takim zdarzeniu: któregoś razu w 1 klasie, mama odprowadzała mnie do szkoły i tuż przed wejściem przypomniała sobie, że nie sprawdziła mi w domu ćwiczeń. wyjęła je, okazało się, że jest źle i mama wytarła gumką wszystkie odpowiedzi i wpisała (udając dziecinne pismo) poprawne rozwiązania. a może to co innego było przyczyną, a to nie ma związku.
moje poglądy też czasem wydają się krzyczeć o swoje. czytam o czyimś zdaniu na temat spraw mniej lub bardziej publicznych i szlag mnie trafia. czasem dlatego, że wydają mi się głupcami, czasem ślepcami a najtrudniej, kiedy przychodzi mi pomysł o to, że tak atakują moją wiarę, mój kościół, mojego Szefa. zapominam wtedy, że nie mam ich pouczać, wymagać by się zmienili, zmieniać ich siłą (perswazji czy też fizyczną). skoro z jakiegoś powodu, nie ze względu na moje zasługi, bo ich nie mam, zostałam zaproszona przez Szefa do czynnej współpracy i korzystania z Jego usług to nie dlatego, by stawiać się w pozycji sędziego i kata. jeżeli już w jakiejś pozycji mam się ustawić to w pozycji posłańca, łącznika, listonosza przekazującego dobre wiadomości. jeśli znam jakiś prawdziwie dobry sposób, to nie mogę oczekiwać, że wszyscy ją znają, jeśli sama im jej własnym życiem nie pokażę. i nie po to mam wcale pokazywać, żeby mnie widzieli. w tym mam być znakiem zapytania: w jaki sposób ta, która tych zasług wcześniej wspomnianych rzeczywiście nie ma, żyje tak inaczej niż w znany nam sposób? czyli mam żyć inaczej. nie zabijać, nie osądzać. nie wydawać wyroków. rozpuszczać własne ja we wrzątku spraw, które te moje granice naruszają.
najczęściej jednak moja bariera tolerancji i osobistej przestrzeni naruszana jest przez kogoś, kogo najbardziej bym chciała kochać bez żadnych wymagań, oczekiwań, bo to z nim mam być do końca życia, w szczęściu, nieszczęściu, chorobie, zdrowiu, biedzie i dostatku. od niego też doświadczam najwięcej wymagań i oczekiwań. tak przynajmniej ja to odczuwam. nie zauważam najczęściej, że jedno jego wymaganie przypada na listę piętnastu moich wobec niego. widzę tylko te, które są skierowane we mnie. jedna jego pretensja na sto moich. ale to jego pretensję widzę. jeden nieprzyjemny żart w moją stronę versus trzydzieści żartów z niego. ale widzę tylko ten jego żart i wymierzam karę. czasem szklanka wody w twarz, czasami "zostaw mnie, daj mi spokój", czasami cisza przez kilka godzin (choć ten ostatni sposób wg mnie jest trochę jak nagroda, więc stosuję najrzadziej).
chciałam opisać swoją frustrację i cierpienia i jak zwykle po przeanalizowaniu sprawy wyszło na to, że Szef oczekuje czego innego. tego o czym już wspomniałam. tego, że przyjmę od niego zdolność akceptowania tego co mnie spotyka. akceptowania tych naporów na moje granice. akceptowania wreszcie tego rozpuszczania się, znikania na rzecz innych zamiast wrzeszczenia o swoje. i wbrew temu czego się spodziewałam, orientując się, że w tę stronę zaczyna zmierzać ten tekst - jestem wdzięczna. bo widzę, że nie umiem, ale dzięki temu wiem też, że to nie ja, ale Szef da mi tę zdolność - kochania, akceptowania, rozpuszczania, znikania, żeby inni mogli istnieć, czuć, że żyją, czuć się akceptowani i kochani. przez Szefa.
aniele boży bardzo dziękuję
że w dobrą stronę myśl mą kierujesz
że to nie ja sobie dodam oddechu
lecz zrobi to dla mnie Szef wszystkich szefów.